dokonuje w "BIRDMANIE" aktu samozniszczenia, by niczym Mickey Rourke w "ZAPAŚNIKU" narodzić się na nowo, jak feniks z popiołów.
Jego Riggan Thomson stracił/przegrał przecież w życiu wszystko, z wyjątkiem sztuki. Zatem to film o jej poszukiwaniu. Każdy, kto miał w sobie tę odrobinę ambicji i nie wszystko poszło mu w życiu tak jakby sobie tego życzył, wie o co chodzi. Jest Birdmanem, co oznacza: nie znaczę zupełnie nic.
Składając się na scenie w ofierze Riggan nie tylko odnajduje sztukę w sobie, on się nią staje!
Dlatego odrywa się od ziemi, odfruwa.
Udało mu się!
Dobre porównanie do Rourke. Obaj wrócili na szczyt wspaniałą rolą i obaj zostali odprawieni z kwitkiem przez Akademie w momencie, gdy już wyciągali ręce po Oskara. Przegrać z lepszym to nie wstyd, ale oni przegrali z gorszymi. Takie życie...
Penn zjadł wtedy bełkoczącą Rurkę na śniadanie. Samą nominację Rurek dostał tylko i wyłącznie za powrót (coś jak alkoholik Gibson za beznadziejną "Przełęcz ocalonych"). W tamtym roku Penn był bezkonkurencyjny i dlatego dostał za Milka zasłużonego Oscara :)
Oczywiście Keaton to inna bajka. Przegrał niezasłużenie z tym beznadziejnym beztalenciem Redmaynem.